Depresja? Mało oryginalne [II]

2K 137 32
                                    

- Potter! Wracaj tu natychmiast! Nie wolno ci tak bezceremonialnie wychodzić sobie z lekcji!

Ale Albus nie usłuchał. W porywie frustracji niemal wybiegł z klasy i teraz, dysząc wściekle, szybkim krokiem przemierzał korytarz. W tamtej chwili miał wszystko zwyczajnie gdzieś. Przestał się już czymkolwiek przejmować, nic już go nie obchodziło; totalnie, kompletnie, zupełnie nic.

Nic...

I wtedy w wyobraźni wyświetliła mu się tak znana twarz: blada cera, niczym z delikatnej porcelany, blond włosy, odrobinę przydługie, zasłaniające czoło i wpadające do oczu... dużych, srebrnoniebieskich oczu, błyszczących radośnie, gdy bladoróżowe usta układały się w nieśmiały uśmiech ozdobiony dołeczkami...

Czarnowłosy jęknął żałośnie, przyciskając zimne dłonie do powiek.

Miał już dość. Miał dość przeklętego profesora Clibburna, miał dość jego przeklętych lekcji, miał dość przeklętego tematu rematerializacji, miał dość swojej przeklętej klasy, miał dość całego tego przeklętego dnia; miał dość Freddiego i miał dość Scor...

Nie.

Z trudem przełknął ślinę, czując, że w gardle rośnie mu twarda gula, a przez jego ciało przepływa większa niż zwykle fala krwi. Poczuł się podle. Czuł się koszmarnie podle. Wcale nie dlatego, że znów pomylił cholerne formułki zaklęć, sprawiając, że ślimak, którego mieli zniknąć, jakimś cudem dorobił się futerka i szczurzego ogona, wcale nie dlatego, że ich humorzasty nauczyciel transmutacji znów miał potrzebę się na kimś powyżywać i po raz kolejny to on okazał się być ofiarą, wcale nie dlatego, że rozbawiło to wszystkich poza nim (i Scorpiusem, wtrącił jakiś głosik z tyłu jego głowy), wcale nie dlatego...

Wcale nie dlatego, że jego najlepszy i jedyny przyjaciel spędzał popołudnia, wieczory i przerwy między lekcjami na obściskiwaniu się z jego kuzynem.

W przypływie złości uderzył z całej siły w ścianę; zaraz mocno tego pożałował, gdy przez całą jego rękę przepłynęła bezlitośnie ostra fala bólu. Przygryzł wargę, zaciskając z całej siły powieki, pod którymi zebrały się nagle łzy. Nie chciał w tamtej chwili myśleć, czy spowodował je ból fizyczny czy emocjonalny. W tamtej chwili miał ochotę po prostu krzyczeć; krzyczeć na całe gardło, wyrzucić z siebie wszystko, co w nim siedziało.

Kolana prawie się pod nim ugięły, lecz niemal natychmiast puścił się biegiem. Biegł, biegł, biegł i biegł... Nie bardzo wiedział dokąd tak właściwie biegnie, ale nogi jakoś same zaprowadziły go dokładnie tam, gdzie w tamtym momencie najmniej nie chciał być.

Dopadł do wejścia do salonu Ślizgonów i burknął hasło. Przejście otworzyło się, ukazując kojąco mroczne pomieszczenie wypełnione szmaragdowym światłem. Serce tłukło mu się w piersi, a on sam próbował uspokoić roztrzęsiony oddech. Przeszedł powoli przez salon, przygarbiony, niczym zbity pies, wgramolił się po schodach i otworzył drzwi do dormitorium studentów szóstego roku. Przekroczył próg pomieszczenia- drzwi kliknęły cicho za jego plecami- i powlókł się w stronę swojego nieschludnie pościelonego łóżka. Westchnął z niemal teatralną dramatycznością i pozwolił swojemu ciału opaść ciężko na miękki materac. Po dłuższej chwili przewrócił się na plecy, przyciskając dłonie do twarzy. Zamknął oczy.

Próbował nie robić nic, po prostu sobie być i oddychać; ale nawet zwyczajne oddychanie jest trudne, gdy na klatce piersiowej spoczywa ci nieustannie przytłaczająco ciężki głaz beznadziejności. Przez parę dziwnych chwil zastanawiał się, czy łatwiej byłoby mu spędzić tu resztę dnia siedząc czy leżąc, ale w końcu doszedł do wniosku, że w taki sposób tylko jeszcze bardziej zwariuje. Był, niestety, oczywisty problem: nie miał najmniejszej, najbardziej choćby marnej ochoty na cokolwiek innego. Cokolwiek. Cała wola życia uleciała z niego jak powietrze z przekłutego balona; i dokładnie tak on sam się teraz czuł. Był pusty. Był tak nieznośnie pusty, a zarazem tak nafaszerowany każdą z możliwych emocji, że przestał czuć cokolwiek.

ScorbusOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz