NARRATOR: Albus Potter
.
.
.
Przez kolejne tygodnie wakacji spędzamy wspólnie każdy dzień, jaki możemy. Gdy (prawie nie) wyjeżdżam z rodziną na półtora tygodnia do Francji do wuja Billa i ciotki Fleur, każdą chwilę przeżywam w nerwowym oczekiwaniu na kolejny jego list. Piszemy do siebie śmiesznie często, co sowa przyleci, to za moment wraca z powrotem; raz jego, raz moja, żeby się ptaki nie zalatały na śmierć. Ale tylko tak jestem w stanie nie stracić głowy zupełnie.
Pisze, że jest dobrze, że spędza dużo czasu na dworze, ale jego pismo wydaje mi się coraz bardziej niechlujne.
A potem, nim wracam, on sam wyjeżdża z ojcem do Australii na tydzień, i przez kolejne dni nie mogę normalnie funkcjonować ze strachu o niego. Liczę, że ma chociaż uciechę z eksplorowania wiedzy aborygeńskich czarodziejów; od dawna napomykał, jakie to fascynujące plemiona.
Gdy w końcu widzimy się po raz kolejny, większość wakacji minęła i lada moment możemy spodziewać się wyników SUMów. Lecz nie to mi w głowie, bo gdy tylko go widzę, serce mi się ściska i przewraca.
Siedzi na podłodze obok na wpół rozpakowanej walizki, z dłońmi zaciśniętymi na jej kancie.
— Scorp?
Wzdycha i podnosi na mnie wzrok.
Merlinie.
— Scorp, co ci jest? — prawie wyszlochuję, padając przy nim na kolana, ujmując jego twarz w dłonie.
Wygląda... okropnie. Trudno uwierzyć, że jeszcze przed trzema tygodniami było tylko niezbyt dobrze. Jego skóra zszarzała, jego oczy są cholernie podkrążone i wyglądają jak księżyc w nowiu.
— Twój tata nic nie zauważył? — pytam z niedowierzaniem.
Spuszcza wzrok.
— Przykrywam to wszystko makijażem. Działa dosyć dobrze.
— Scorp, coś ty ze sobą zrobił... — Moje dłonie trzęsą się, gdy ujmuję jego. Jest zimna. Gładzę jego nadgarstek, gdzie widnieje pierwsza rana, jaką zauważyłem na jego ciele, kilka miesięcy temu.
— Myślałem, że to pomoże.
Jego głos jest wątły.
Kręcę głową, bojąc się jego słów.
— Ale wczoraj to znów się stało. Kiedy siedziałem w bibliotece. Tyle informacji, Al... tyle informacji... — Opada na mnie, zaciskając ramię wokół moich żeber.
— To? — Poprawiam naszą pozycję i gładzę jego bok, próbując się nie rozpłakać. Muszę być silny dla niego.
— Atak. Tak jak w szkole. To chyba był mugol. Ludzie zaczęli krzyczeć, potem przyjechała karetka, a ja siedziałem przy oknie biblioteki. W pierwszym momencie nie rozumiałem, co się stało. A potem do mnie dotarło i... — Jego oddech się trzęsie. — Myślałem, że to znikło, że póki mam stałą dzienną dawkę, to się nie powtórzy... Boję się siebie. Ciągle słyszę głos w głowie. Jego głos. Swój głos. Ale to nie jestem ja. To on. Mówi rzeczy... straszne rzeczy. Al, ja nie jestem bezpieczny. Nie mogę wiedzieć, co zrobię za moment, co on zrobi. Nie wiem, jak to kontrolować, nie wiem, jak go zniszczyć. Nie mogę... nie mogę–
Przytulam go mocno, gdy szlochy wstrząsają jego ciałem.
Jasny gwint, co się odpierdala.
— M-musisz trzymać się ode mnie z daleka, Al. Wszyscy muszą. Co jeśli cię zaatakuję? Albo tatę?
CZYTASZ
Scorbus
FanficDostępny również na AO3 (użytkownik: Wyrdmazer). Nikt nie zna miłości bardziej przenikliwej, niż miłość tych dwóch. Nie dostali wraz z nią gwarancji telepatii, lecz zsynchronizowali się jeszcze zanim poznali imię drugiego. Świat nie rozumie ich, oni...