Renesmee
Zegar na placu wybił godzinę ósmą wieczorem. Westchnęłam i skrzywiłam się, mając wrażenie, że czas ciągnie się w nieskończoność, starając się swoim tempem doprowadzić mnie do szaleństwa. Myślałam, że praca chociaż na moment pozwoli mi oderwać się od rzeczywistości i przestać się zamartwiać, ale pomyliłam się. Ruch był wyjątkowo mały, więc przez większość czasu kręciłam się bez celu albo stałam za kontuarem, obserwując nielicznych gości i modląc się w duchu, żeby ktoś czegoś ode mnie potrzebował. Cały czas nasłuchiwałam wybijającego pełne godziny zegara, kiedy zaś ten nareszcie się odzywał, z rozpaczą przekonywałam się, że do końca mojej zmiany jest jeszcze daleko.
Tym razem godzina. Jeszcze cała godzina, chociaż nic nie wskazywało na to, żeby Vi miała sobie nie poradzić sama. Byłyśmy jedynie we dwie, bo Michael stwierdził, że on i Anna nie są potrzebni. Loreny nie widziałam od wydarzeń na placu, ale nie zamierzałam pytać mojego wampirzego szefa o to, gdzie mogła się podziewać. Zakładałam, że ma wolne albo jednak nie wytrzymała; możliwości było całkiem sporo, a ja podświadomie wiedziałam, że najprawdopodobniej jest gdzieś z Angelem. Może w końcu mieli się pogodzić; życzyłam im tego, bo wtedy przynajmniej między nimi wydarzyłoby się coś pozytywnego, jakże różnego od przykrych rzeczy, których wszyscy doświadczaliśmy w ostatnim czasie.
Przygryzłam dolną wargę. Wcześniej zarzekałam się, że chcę iść do kawiarni, bo w domu oszaleję, ale teraz tęskniłam za bliskością i wsparciem Gabriela. Oczywiście, dom bez Alessi i Damiena był nienaturalnie wręcz pusty, poza tym non stop przypominał mi o dzieciach, ale mimo wszystko marzyłam, żeby chociaż na kilka minut położyć się na kanapie i uspokoić się przy kojących dźwiękach gitary Gabriela. Dawno dla mnie nie grał i tęskniłam za tymi momentami, teraz zaś miałyby tę dodatkową zaletę, że może zdołałabym chociaż na moment przestać się zadręczać.
Będzie dobrze. Będzie dobrze...
Podobno kłamstwo wypowiedziane tysiąc razy, ostatecznie staje się prawdą. Jeśli tak jest, maluchy już dawno powinny być bezpieczne w domu, wiedziałam jednak, że wierząc w to, jedynie oszukiwałam samą siebie. Nie chciałam stracić nadziei, ale też nie mogłam sobie pozwolić na więcej niż było to konieczne, bo wtedy rozczarowanie okazałoby się o wiele boleśniejsze, a tego nie chciałam. Pragnęłam jedynie ukojenia albo czegoś, co dałoby nam wszystkich energię i podstawy do tego, żeby zacząć działać. Ta niepewność mnie zabijała i chyba jedynie wsparcie Gabriela pozwalało mi normalnie funkcjonować, chociaż dalej pozostawało to trudne.
Nienawiść nie była uczuciem do którego przywykłam, ale chyba jedynie tak można było określić to, co w tym momencie czułam do osoby, która odpowiadała za wszystko. Chciałam wierzyć, że to Lawrence, ale instynkt podpowiadał mi, że coś tutaj zdecydowanie nie pasuje. Ojciec Carlisle'a bywał okrutny i pewnie bez wahania skręciłby komuś kark, gdyby tego akurat od niego wymagała sytuacja, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby zrobił krzywdę dzieciom. Zależało mu na Alessi i Damienie, jeszcze kiedy byłam w ciąży i nawet chociaż ja nie paliłam się do współpracy, zachowywał się wobec mnie stosunkowo przyjaźnie, jeśli można było to tak nazwać. Poza tym dostał szału, kiedy Drake mnie ugryzł i chociaż później stwierdził, że tak nawet jest lepiej, wiedziałam, że nie chciał żeby stała mi się krzywda. Zabijanie dzieci nie było w jego stylu, obojętnie w co chciałam wierzyć.
CZYTASZ
LOST IN THE TIME [KSIĘGA III: MROK]
FanfictionOd śmierci Isabeau i jej dzieci mija kilka miesięcy. Nadejście lata wpływa pozytywnie na odbudowę Miasta Nocy i jego mieszkańców. Wydaje się, że prócz zbliżającego się ślubu Renesmee i Gabriela, nie ma niczego, co mogłoby ponownie zakłócić spokój te...