73. Co z tego wyniknie?

562 40 18
                                    

Pod koniec zajęć odbył się dość ciekawy apel a następnie krótkie spotkanie dla "tancerzy".

Okazało się, że konkurs taneczny został przesunięty i odbędzie się już na początku maja. Hasłem przewodnim zawodów miał być "bal tysiąclecia" - czyli głównym tancerzom będą towarzyszyć poboczni występujący. Takie zasady zostały ustalone w regulaminie. Nakazano także, aby uczestnicy włożyli galowy, starodawny strój a partnerka musiała mieć koniecznie długą do kostek suknię. Zdradzę w tajemnicy, że bardzo nie podobały mi się te reguły. Były, jakby to nazwać, zbyt wygórowane i ściśle. Kiedy instruktorzy nam je czytali, również wydawali się niezadowoleni. Każdy chyba spodziewał się stylu dowolnego, byleby taniec czymś się wyróżniał. Jednak polecenie zostało wydane i musieliśmy je wykonać. Jeśli chodzi o apel szkolny - dotyczył on wymiany międzynarodowej uczniów. Tak, gimnazjum w tak małej wiosce miało szanse na start w wymianie międzynarodowej. Gdy to usłyszałam, po części uznałam to za żart. Jak się potem okazało - dyrektorka była śmiertelnie poważna. Nie tylko ja myślałam, że to taki kawał z okazji zbliżającego się Prima Aprilis. Przechadzając się po korytarzu, słyszałam, jak inni uczniowie śmiali się, że szkoła na takim odludziu mogłaby wziąć udział w wymianie między powiatami i to są tylko odległe marzenia. Słyszałam także głosy zachwytu i nadziei, że to właśnie danej osobie się uda, a niektórzy zakładali się już o to, kto pojedzie. Od następnego tygodnia istniała możliwość wpisania się na listę chętnych. Warunkiem była dobra znajomość języka angielskiego i podstaw z niemieckiego, gdyż to właśnie w jednym z państw DACH-u miała odbyć się pierwsza część wymiany, prawdopodobnie w Niemczech lub Szwajcarii. Kolejnym krokiem było spotkanie rady pedagogicznej i wybranie tych najlepszych kandydatów. Przyznam, że uczestnictwo w takowej rozrywce mogłam nazwać moim marzeniem. Choć... marzenie to zbyt wyolbrzymione słowo w tym przypadku. Pragnienie brzmi o wiele lepiej. To było moje pragnienie odkąd moja siostra uczestniczyła w wymianie. Do tej pory wspomina to jako super przygodę i lubi opowiadać historie, jakie przeżyła w zagranicznej szkole.

Długo rozważałam mój udział w tejże wymianie. Pierwszą myślą było to, że koniecznie muszę się zgłosić. Kiedy już nieco ochłonęłam, stwierdziłam, że moje zamiary nie są rozsądne. W szkole uczy się wiele zdolniejszych osób. Ja chodzę dopiero do drugiej klasy, więc oczywiste jest, że moja wiedza odstaje od umiejętności trzecioklasisty. Co prawda, będąc w podstawówce uczęszczałam na zajęcia dodatkowe z języka angielskiego, ale było to dawno i jedyne co pamiętam to to, że po każdej lekcji wyrzucałam swoje kartki z myślą, że i tak mi się nie przydadzą. Przed oczyma miałam także panią, która usilnie próbowała wsadzić nam do głowy jakieś informacje, lecz na marne. Każde dziecko na ósmej lekcji myślało już tylko o powrocie do domu i spotkaniu ze znajomymi, zwłaszcza, gdy na zewnątrz było +20 stopni C. Kiepsko to wyglądało. Podobnie miewała się sytuacja z językiem niemieckim z taką różnicą, że uczyłam się go dopiero drugi rok a z zajęć dodatkowych wypisałam się już po czwartym zebraniu. Uznałam, że to strata czasu i materiał, który przerabiamy na lekcjach, jestem w stanie opanować sama w dużo krótszym czasie w domu i zapamiętując znacznie więcej. Jednak jestem mało ambitnym człowiekiem. W każdym bądź razie przynajmniej się starałam. Zapisałam się, aby zostawać po lekcjach, czyli miałam dobre chęci. Z moich rozważań wynikało, że nie powinnam się zgłaszać do wymiany. To zdanie nieoficjalnie podzielali także moi rodzice. Powiedzieli, że to ja muszę podjąć decyzję, ale przy tym dali mi do zrozumienia, że lepiej, abym się do tego nie mieszała. Przeciwnego zdania była moja siostra, która namawiała mnie, żebym wzięła udział, bo to naprawdę super sprawa i taka okazja może się więcej nie trafić. Pokłóciła się nawet z moimi rodzicami o to, że powinni mnie wspierać, a nie odradzać. Wolałam nie poruszać więcej tego tematu w domu, aby nie doszło do kolejnych, poważniejszych sprzeczek. Moi przyjaciele zachowywali się neutralnie. O tym, czy się zgłoszę muszę zadecydować sama. Wyznali, że oni na moim miejscu by spróbowali - jakieś tam szanse mam, jak się uda to fajnie, a jak nie to trudno. Tu pojawiał się kolejny problem związany z "a jak nie to trudno". Kiedy usłyszałam jakąś fajną propozycję, od razu bardzo się napalałam i już planowałam, jak to będzie. Gdy jednak okazywało się, że nic z tego nie wyjdzie, byłam bardzo rozczarowana i zła. Potrafiłam się także z tego powodu popłakać i chodzić rozdrażniona przez kilka dni. Nie lubiłam takich sytuacji. Takie jest życie - czasami coś nam się nie ułoży po naszej myśli i to jak najbardziej rozumiałam, lecz ciężko było mi się z tym pogodzić. Chciałam uniknąć takiej sytuacji i w taki oto sposób przez kilka dni chodziłam rozerwana pomiędzy tym, co mi się wydaje, a tym co pragnęłabym zrobić. Momentem przełomowym okazała się pewna lekcja.



Hej kochani! Nasi chłopcy już w Warszawce! Kto ich widział?

A tu wstawiam taki rozdział-pogadankę. Może wydawać się dla wielu nudny, ale zdradzę Wam, że jest to wstęp do wątku tak ważnego i zmieniającego całą akcję książki, że nie macie pojęcia.

OK, spójrzmy na to z drugiej strony... M&MOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz