Rozdział 54

3.3K 286 9
                                    

Spędziliśmy tam może jeszcze z trzy godziny, gdy postanowiliśmy wrócić. W samochodzie usiadłam obok Wiktora z przodu. Podczas drogi, moi pasażerowie z tyłu zasnęli więc postanowiłam trochę wypytać Wiktora o nowopoznaną dziewczynę, skoro i tak był w miarę trzeźwy.
- Zdradziła ci swoje imię? - spytałam.
- Kamila - odpowiedział z delikatnym uśmiechem.
- I jak się bawiliście? - wypytywałam dalej.
- Nigdy tak dobrze mi się nie tańczyło jak z nią. Jest ode mnie starsza o dwa lata, ale w ogóle jej to nie przeszkadzało.
- Ma chłopaka?
- Powiedziała, że od niedawna jest singielką dlatego na razie chce się cieszyć życiem.
- A ty się tym wcale nie martwisz? - byłam zaskoczona.
- Tak szczerze mówiąc, to nie - odparł zwyczajnie - Myślę, że podobała mi się pod względem wizualnym i nic więcej.
- I co? Tak strasznie było? - spytałam unosząc na chwilę w jego kierunku brew, a on się szeroko uśmiechnął.
- Nie było - odpowiedział wciąż się uśmiechając - Bardzo ci dziękuję za ten...
- A nie ma sprawy - prędko mu przerwałam posyłając oczko.
- Chyba się trochę zdrzemnę - oznajmił, a ja pokiwałam głową.
- W porządku, miłej drzemki.
I właśnie w taki sposób, resztę podróży przejechałam bardzo spokojnie i w ciszy. Kiedy byłam na miejscu, według deski rozdzielczej była druga nad ranem.
Otworzyłam stodołę i dopiero gdy zaparkowałam, postanowiłam obudzić resztę i wróciliśmy do szkoły.
Od razu po powrocie do pokoju, wskoczyłam do łóżka i spałam jak zabita do szóstej nad ranem.
Rozczesując włosy, z rozpaczą zauważyłam że przed snem nie zmyłam z twarzy makijażu. Po uporaniu się ze swoją tapetą, poczułam głód, który zaprowadził mnie na stołówkę. Przemierzałam puste korytarze, które normalnie w dniach szkolnych o tej godzinie były zapełnione uczniami. W czasie trwania tygodnia odwiedzin, wszystko było puste.
Zaprzyjaźniona kucharka uśmiechnęła się do mnie życzliwie, a ja poprosiłam o to co zwykle, czyli tosty z serem i herbatę.
Po posiłku postanowiłam ubrać się w płaszcz i pospacerować po szkolnym parku. Niebo było zachmurzone, ale wiatr był całkiem przyjemny. Drzewa już prawie wszystkie straciły swoją koronę, ale wciąż czułam magię tajemnic skrywanych przez ten las. Jedyną rzeczą jakiej żałowałam w tamtym momencie, to ta że nie słyszałam śpiewu ptaków. Pocieszeniem był jednak fakt, że kiedyś przyjdzie wiosna, a wraz z nimi obudzi się całkiem nowe życie.
Miałam wielką ochotę usiąść na moment, na ławce i zapewne zrobiłabym to, gdybym nie usłyszała dwóch strzałów i krzyku.
Zastygłam w miejscu i nasłuchiwałam skąd dobiegał hałas. Spojrzałam w niebo i zauważyłam odlatujące wrony w oddali. Czym prędzej pobiegłam w tym kierunku, pamiętając o całym programie szkolenia.
Wbiegłam bez szelestnie w las, z bijącym jak dzwony kościelne sercem, i im bardziej się zbliżałam do źródła hałasu tym coraz głośniejsze były jęki.
W pewnym momencie z biegu przerzuciłam się na skradnie. Ukryłam się za grubym drzewem i zaczęłam obserwować miejsce prawdopodobnej napaści.
Zobaczyłam jakąś leżącą na ziemi postać oraz ubranego na czarno napastnika. Miał broń.
Leżący na ziemi człowiek wciąż oddychał, ale aby zapewnić mu bezpieczeństwo musiałam jak najszybciej zacząć działać.
Odruchowo zaczęłam się rozglądać za czymś, co mogłoby mi posłużyć za broń i trafiło na całkiem gruby konar.
„Pistolet kontra gruby konar. Może być ciekawie "- pomyślałam ponuro podnosząc moją prowizoryczną broń, a następnie odkładając płaszcz na ziemię.
Podkradłam się bliżej i rozpoznałam w ofierze Markosa. Uciskał ranę na udzie, podczas gdy jego napastnik pochylał się nad nim z nożem. Kiedy chłopak Sabiny mnie dostrzegł, przyłożyłam palec do ust, dając mu do zrozumienia, że jak tylko zacznie się drzeć to go zostawię tutaj na pastwę losu.
Byłam zaledwie dwa metry za jego plecami, gdy zauważyłam, że zaczyna się podnosić. To tylko zmusiło mnie do zmiany taktyki i przyspieszenia ataku. W sekundę pokonałam dzielącą nas odległość.
Nim mężczyzna zdążył zareagować, złapałam go od tyłu za krtań i zaczęłam ją uciskać. Kątem oka dostrzegłam jak wypuszcza pistolet z ręki, więc kopnęłam go jak najdalej od miejsca bitwy. Niestety, ale ta przezorność kosztowała mnie złamanym łukiem brwiowym, albowiem napastnik z całej siły uderzył mnie tyłem głowy w twarz. Upadłam na ziemię wciąż go nie wypuszczając z objęć.
Wróg upadł na mnie i prędko okręcił się. Następnie usiadł na mojej klatce piersiowej. Na twarzy miał kominiarkę. Zaczęłam się wyrywać, a potem podniosłam głowę najwyżej jak mogłam i splunęłam mu w oko. Wykorzystując jego nieuwagę, uwolniłam jedną rękę i oddałam nią cios w nos.
Zrzuciłam z siebie ogłuszonego napastnika, a potem kopnęłam go w brzuch. Mężczyzna jęknął z bólu. Sięgnęłam ręką po jego kominiarkę i jednym ruchem zdjęłam mu ją z głowy.
- Kim ty do cholery jesteś? - spytałam, ale mężczyzna nie odpowiedział i prędko położył się na brzuch.
Potem zrobiłam największą głupotę w swoim życiu, ponieważ zaczęłam się rozglądać za pistoletem. Przez to napastnik musiał wyjąć granat dymny. W ostatniej sekundzie dobyłam pistoletu i wycelowałam w miejsce, gdzie prawdopodobnie był wróg.
Usłyszałam ryk i chcąc iść za ciosem weszłam w chmurę dymu, ale już wtedy nikogo nie było. Została tylko krew na trawie. Dym opadł, a intruz zniknął.
- Cholera jasna - zaklnęłam zirytowana, a potem usłyszałam jęk Markosa. Prędko udałam się w jego kierunku - Gdzie oberwałeś?
Mimo, że widok był odrażający, postanowiłam się skupić na ratowaniu życia. Wszędzie była tylko krew. Markos nie miał nawet kurtki. Zaciskał mocno zęby, a rękoma dociskał ranę postrzałową na udzie.
Przypomniałam sobie wszystko, czego nauczył mnie Robert i wzięłam odrobinę krwi na palec.
„ Jest jasna "- stwierdziłam z przerażeniem, albowiem to oznaczało, że chłopak miał niewiarygodnego pecha i jeśli zaraz mu nie pomogę, on umrze.
Rozpięłam bluzę, a potem rozdarłam swoją ulubioną bluzkę i zawiązałam opaskę uciskową przed raną. Obejrzałam go jeszcze raz dokładnie w poszukiwaniu innych obrażeń, ale na całe szczęście reszta nie była taka poważna.
Nie dbałam zbytnio o przepisowość, tylko skupiłam się na tym, aby jak najszybciej zabrać go do szkoły. Złapałam go za zdrową nogę i rękę, a potem wciągnęłam go na plecy. W taki sposób starałam się iść jak najmniej wyboistą drogą, od czasu do czasu wołając o pomoc.
- Markos, proszę cię, mów do mnie - ciągle go błagałam, a on mruczał do mnie coś niezrozumiałego - Jeszcze trochę, wytrzymaj!
Postanowiłam go potem czymś zająć i poprosiłam, aby pomógł mi nadać tempo moich kroków, za pomocą liczenia. W ten sposób mogłam kontrolować jego stan. Gdy tylko przestawał liczyć, od razu wolałam go po imieniu i liczył od początku.
W momencie, gdy wbiegłam do internatu, opatrunek zaczął przeciekać, a ja powoli pozwalałam się ponosić panice. Miałam całe plecy we krwi.
Położyłam Markosa na plecach i zaczęłam dociskać ranę i tylko siłą woli nie oderwałam od niej ręki czując pod spodem wciąż ciepłą krew.
W korytarzy rozbrzmiewały rozmowy dobiegające ze stołówki, więc zaczęłam krzyczeć.
- Niech mi ktoś pomoże do cholery jasnej! - wrzeszczałam, aż tłum gapiów nie wybiegł ze stołówki. Połowa z nich zbladła i wycofała się w głąb stołówki. Wszyscy stali jak wryci, a ja z coraz większą frustracją warknęłam na jednego z chłopców:
- Biegnij po pielęgniarkę! On zaraz się wykrwawi!
Chłopak otrząsnął się nagle i pobiegł we wskazanym przeze mnie kierunku. Ze stołówki nagle wybiegła Sara, która jako jedyna zbliżyła się do mnie.
- Co się stało? - spytała przerażona.
- Ktoś go postrzelił w nogę - odpowiedziałam zdenerwowana - Potrafisz uciskać rany? - spytałam z nadzieją, ponieważ to był mój pierwszy raz.
- Tak. Mój wuj jest lekarzem i miałam u niego w szpitalu praktyki - odpowiedziała, a potem uklękła obok mnie i położyła dłonie na moich. Natychmiast zrobiłam jej miejsce.
Podciągnęłam się do ręki Markosa i co jakiś czas mocno ją ściskałam, aby nie tracił nieprzytomności. Z przerażeniem zauważyłam, że robi się coraz bardziej blady.
- Markos! Nie przestawaj liczyć! - prosiłam, a on niemal bezgłośnie poruszał ustami.
Ze schodów wreszcie zbiegły dwie pielęgniarki z noszami. Natychmiast ustawiły je obok swojego pacjenta i z pomocą ich wskazówek, przeniosłyśmy na nie jego ciało.
- Złapcie za nosze, a my przytrzymamy ranę! - rozkazała Malwina, a my posłusznie wykonałyśmy polecenie.
W ciągu kilku sekund udało nam się przetransportować Markosa do sali medycznej, z której nas potem wygoniono.
- Nic ci nie jest? - spytała Sara, gdy niezdarnie oparłam się o ścianę. Zrobiło mi się momentalnie gorąco i duszno. Cała cuchnęłam krwią i musiałam się jej jak najszybciej pozbyć.
- Muszę się umyć - odpowiedziałam, co było równoznaczne z „Muszę pobyć sama, bo mam zamiar się rozlecieć w pył", dlatego dziewczyna puściła mnie wolno.
Gdy zatrzymałam się przed drzwiami, przypomniałam sobie że zostawiłam płaszcz w lesie. Miałam ochotę zacząć się drzeć, ponieważ myślałam, że zostawiłam tam klucze. Na całe szczęście miałam je w spodniach.To na moment sprawiło, że poczułam ulgę.
Weszłam do łazienki i z obrzydzeniem zdjęłam wszystkie brudne ubrania i wrzuciłam do zlewu, a sama wpełzłam pod prysznic. Odkręciłam ciepłą wodę i usiadłam na brodziku oddając się pustce, którą zastałam po właśnie wewnętrznej przebytej burzy.

NieprzyjacielOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz