ROZDZIAŁ 100.

226 27 98
                                    

Kondracki przekroczył próg mieszkania przyjaciela. W mieszkaniu panował zaduch, śmierdziało z kociej kuwety, a okna były zasłonięte. 
 — Kuba? — zapytał niepewnie, nie widząc praktycznie nic, podszedł do okna i odsłonił je. 
 — Kurwa, zasłoń to. — usłyszał głos kumpla, dochodzący z kanapy, siedział zarośnięty, na głowie miał odrosty, a z zielony kolor wypłowiał. 
 — Miesiąc. Tyle nie dajesz znaku życia, co ty sobie wyobrażasz? — powiedział zawiedzionym tonem i spojrzał z politowaniem na niego. 
 — Kurwa, no i co z tego. Quebo się skończył, nie słyszałeś? 
 — Z tego co wiem, masz na wszystkich listach numer jeden, na szczycie, a wasza piosenka ma najwięcej wejść na Youtubie. 
 — Nie waż się wymawiać jej imienia. — warknął zasłaniając oczy ramieniem, kiedy przyjaciel, nie posłuchał i nie zasłonił okna, a słoneczny dzień, wręcz wypalał mu wzrok, przyzwyczajony do mroku. 
 — Kuba, musisz się w końcu otrząsnąć... 
 — Zraniłem ją, rozumiesz? — powiedział ściszonym już tonem i mniej agresywnie, a głos mu się łamał. 
 — Wiesz chociaż, gdzie jest? — zapytał i zerknął na swój telefon.
 — Doskonale wiem, gdzie jest, znam jej każdy, choćby najmniejszy ruch... Wiem nawet co zamawia w swojej ulubionej knajpie z chińszczyzną, no i co z tego... — przycisnął do swojej twarzy poduszkę. 
 — Zamęczysz się, serio... Nie wierzę, że się poddałeś, że nie zawalczyłeś. 
 — Marcinek się nią zajmuje, doskonale... Na chuj jej typ, który obił tą beztroską twarz? — warknął. 
 — Kuba, przecież to był wypadek. 
 v Nie to była moja zazdrość, nie słuchałem co do mnie mówił, jak zawsze chciałem udowodnić, że mam rację i jak zawsze zjebałem. Jestem śmieciem, nie potrafię sobie nawet spojrzeć w oczy... To wszystko nie tak... Wyjdź stąd! — wydarł się. 
 — Nie ma takiej opcji. — powiedział czerwonowłosy i wziął się za sprzątanie pustych butelek po alkoholu, wyczyścił kotu kuwetę i mógłby przysiąc na boga, że kot patrzył na niego z wdzięcznością. — Weź się wykąp, pojedziemy do fryzjera. 
 — Nie chcę. 
 — Masz w weekend koncert. 
 — To go odwołaj, moje życie straciło sens, rozumiesz? Nie chcę sławy, pieniędzy, niczego... Ty tez jesteś zwolniony z obowiązków przyjaciela, możesz sobie iść... — powiedział pocierając swoją twarz. 
 — Grabowski, rusz dupę i idź się umyć, jedziemy do fryzjera. Może to zadziała na ciebie, jak na kobiety, strzelisz sobie nowy kolor, nową fryzurę i będzie ci lepiej... Pizda i tak już jesteś... — rzucił rozzłoszczony Krzychu. 
 — Przyszedłeś do mojego domu, by mnie obrażać, to chyba trochę niesprawiedliwe... 
 — Niesprawiedliwe jest twoje użalanie się nad sobą i ignorowanie nawet własnej matki. Przyjechała do ciebie specjalnie z Ciechanowa, a ty nawet nie byłeś łaskaw otworzyć jej drzwi. Szanowałem twoją prywatność, rozumiałem, że chciałeś pobyć sam, ale do cholery, zbieraj ta dupę. 
 — Nie zmusisz mnie... — powiedział złośliwie. 
 — Zmuszę... — odpowiedział pewnym siebie głosem i spojrzał na przyjaciela. 
 — Jak niby? Kondracki, wracaj do swojego psa, co? Nie chcę jej widzieć, nie wyobrażasz sobie, jak to pierdolony ból, kiedy nie możesz jej dotknąć, usłyszeć tego śmiechu. Cierpiałeś kiedyś?  Ty nawet nie dałeś po sobie poznać, że Olka cię zostawiła... — Krzysiek zmierzył go wzrokiem. 
 — O nie, twoje chwyty poniżej pasa, nic nie wskórają, nie na mnie, nie poddam się. — powiedział, kiedy wziął kilka głębokich wdechów, by nie wybuchnąć.
 — Ona dalej ma niebieskie włosy... — wypalił nagle, obracając się na drugi bok. 
 — No i co z tego? 
 — To kolor dla mnie, rozumiesz? Nie zmieniła go... — powiedział nagle, jakby odkrył Amerykę. 
 — No i...? Nie rozumiem do czego zmierzasz...? — spytał się Krzychu. 
 — Tak jak mówiłeś, że kobiety robią coś z włosami, ona zmieniła kolor i fryzurę, kiedy rozstała się z Damianem, a teraz tego nie zrobiła, w środę odświeżała kolor... 
 — Stary, aż tak ją stalkujesz? — spytał, sprzątając śmieci i wyniósł je do zsypu na klatce. — To chore, to więcej niż chore, to już podchodzi pod obsesję... Zawlec cię pod prysznic?? Czy pójdziesz po dobroci, za godzinę mamy być u fryzjera. 
 — Spierdalaj, po prostu spierdalaj... — powtórzył beznamiętnie. 
 — Jeśli się nie ruszysz w pięć minut, zabiorę ci kota i wyjdę. 
 — Nie, tylko nie Maze, on zostaje ze mną, to jedyna pamiątka po niej. — powiedział, prawie zeskakując z kanapy i potykając się o własne nogi. 
 — Kurwa, taka pamiątka, a kot jest wychudzony, z kuwety się wysypuje... Siebie możesz zapuszczać, ale nie kota, za którego jesteś odpowiedzialny. 
 — Nienawidzę cię. — wysyczał patrząc przyjacielowi prosto w oczy. 
 — Spoko, ja ciebie też kocham, kiedyś mi podziękujesz. — powiedział pewnie. Słowa Grabowskiego go raniły, jednak wiedział, że chłopak robił wszystko, by odsunąć od siebie każdego. Zamykał się w swojej skorupie, ostatnio widział go w takim stanie, kiedy ojciec próbował wyrzucić jego matkę przez balkon, kiedy był tak podłamany... Jednak za dzieciaka, było łatwiej natłuc mu cokolwiek do głowy, teraz stał się niby dorosły, ale uparty za trzech. Kuba udał się do swojej sypialni, nie wchodził tam praktycznie od miesiąca, pusta szafa, a na niej czerwona sukienka, pachnąca Herrerą. To łamało jego serce na milion kawałków. Nie był w stanie patrzeć na łóżko, w którym kochali się namiętnie całe noce, w łazience było jeszcze kilka jej kosmetyków. Maseczka, którą nakładała w każdy czwartek i jej ulubiona odzywka do włosów. To wszystko przyprawiało go o drżenie rąk. To już miesiąc, kiedy jej nie było, kiedy jej brat zabrał jej rzeczy. Jak mógłbyś tak głupi, pomimo, że wiedzieli, że to był przypadek, ona nie wytrzymała. Po tym, jak zabrała ją karetka, nie zostało mu nic, poza kilkoma pamiątkami i kotem. Wszedł pod prysznic, wręcz czuł jej zapach i widział ją podświadomie obok. Przypominał mu się namiętny seks pod strumieniem wody i to jak w ekstazie wypowiadała jego imię. To, jak błagała go o jeszcze, o mocniej... Uderzył z całej siły pięścią w płytki i spuścił głowę. Woda podzieliła się na dwa strumienie, kiedy spływała po zwieszonej głowie, przez barki, po klatkę piersiową. W tym miejscu, nikt nie widział łez, które roztrzaskiwały się wraz z gorąca wodą. Nigdy, nic nie bolało go bardziej, nigdy nic, ani nikt, nie sprawił, że był takim wrakiem człowieka. Nie widział nawet dla siebie najmniejszego cienia nadziei... Wszystko co najlepsze rozprysło się, jak mydlana bańka. 

ATRAMENTOWE NOCE II Quebonafide FanfictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz