129. 'Wyrwana z ramion śmierci'

490 71 4
                                    

Stróżka krwi wydobywała się z rany na jej nadgarstku. Ciemne, bordowe kropelki spływały z jej łokcia i zostawiały ślady na białej, marmurowej posadzce ogromnego dziedzińca przed pałacem. Był bardzo podobny do tego, który dobrze znała. Choć mniejszy, a zrobienia na kolumnach przy ścianach były mniej okazałe.
Tego dnia do komnaty, w której ją przetrzymywano weszły dwie kobiety. Nie widziała dobrze ich twarzy. Nie była w stanie patrzeć. Jej spojrzenie od wielu dni było mętne od bólu i łez. Przesiąknięte strachem i bijące rozpaczą. Każdego dnia, kiedy Pan przychodził traciła cząstkę siebie. Ponownie. To co udało się jej zbudować przez ostatnie lata, to co pielęgnowała będąc w pałacu na południu z człowiekiem innym niż wszyscy. Teraz on, jedyny człowiek na tym świecie, któremu ze wszystkich pozostałych jej sił życzyła śmierci, odbierał jej duszę skrawek po skrawku.
Kobiety odpięły jej nadgarstki, a złote kajdany obiły się z łoskotem o słup. Podniosły ją nagą, bo suknia leżała podarta na posadzce i założyły inną. Brązową, prostą, bez rękawów, sięgającą za kolana, a w pasie przewiązały sznurkiem. Materiał był szorstki i nieprzyjemny w dotyku, ale porównując do bólu, z którym mierzyło się jej ciało, zdawał się być jak jedwab.
Jedwab, który nosiła będąc w pałacu na południu.
Myśli o tym miejscu napawały jej serce niepokojem i coraz bardziej odbierały nadzieję.
Ostatniej spędzonej w jego sypialni nocy, pierwszy raz w życiu poczuła się tak naprawdę wolną.
To jak na nią patrzył. Jak błagalnym i złaknionym spojrzeniem skanował jej sylwetkę i kształty. Jak położył dłonie na jej udach, wcześniej na pośladkach. Jak posadził ją na stole. Jak zbliżał się do niej coraz bardziej, jak stanął między jej nogami.
'- Nie mów mi, co powinienem- powiedział tuż przy jej uchylonych wargach- bo zrobię dokładnie na odwrót- zagroził z pełną powagą.
Uniosła kącik ust w pewnym siebie uśmiechu.
- Odsuń się.
Wpił się w jej usta.'
Dotyk jego rozgrzanych warg, ciepło bijące z całego jego ciała.
Przyjemne dreszcze, które czuła i którym nawet nie chciała zaprzeczać.
Jego cichy jęk, kiedy to ona zarządzała kontaktu z jego językiem.
I to, jak oboje w tej samej chwili odsunęli się od siebie, kiedy tygrys wszedł pomiędzy ich ciała.
On cofnął się o krok, a ona z trudem łapała oddech i pozwoli zsunęła się ze stołu.
'- Powinnam wyjść.
- Tak. Powinnaś- odparł dysząc głośno i odwrócił się do niej plecami, patrząc w okno.'
Teraz stała na białym dziedzińcu, a jej dłonie były zakute w kajdany wysoko ponad jej głową. Musiała niemal stać na palcach, by nie wbijały się w skórę jej nadgarstków. Ale nie miała już sił, więc jej skóra krwawiła.
Całe jej ciało, posiniaczone i w ranach trwało teraz w gorącu południowego słońca. Nogi się pod nią uginały, ale nie miała siły trwać w pionie. Więc krew spływała w dół jej rąk z ran, które tworzyły złote kajdany.
Wzrok tak pusty i tak pozbawiony jakichkolwiek emocji utkwiony był we włóczni wbitej na środku dziedzińca. Patrzyła tak, jakby nie zostało jej już nic więcej. Jakby od tego zależał następny oddech. Jakby czas się zatrzymał i nic innego się nie liczyło.
Nie wiedziała co dzieje się za bramą prowadzącą za mury pałacu.
Nie mogła wiedzieć.
Straciła nadzieję, że kiedykolwiek wydostanie się żywa z tego piekła.
Jej ciało, bliskie omdlenia z bólu i wyczerpania, było coraz słabsze. Oczy patrzyły pusto, jak za mgłą. Uszy nie przyjmowały żadnego dźwięku.
Nastały głosy, jakby w oddali, gdzieś za niewidzialną ścianą ze szkła. Głuche dźwięki kroków, krzyki tak bliskie opanowały dziedziniec pałacu piekieł.
Poczuła dłonie na policzkach.
Później w talii.
Usta poruszały się, ale nie była w stanie słyszeć słów, które z nich uchodzą.
Brązowe, przerażone tęczówki szukały jakiegokolwiek życia w jej oczach, jakiegokolwiek potwierdzenia kontaktu, ale go nie dostały.
Wciąż patrzyła pusto przed siebie, na włócznię wbitą w biały marmur.
Odwrócił głowę, a jego spojrzenie odnalazło obiekt, w który dwa dziwne kamienie tak bardzo utkwiły swój wzrok.
Zamarł.
Ogromna głowa tygrysa z rozpostartą paszczą, przez którą przechodziła zabliźniona niemal szrama tkwiła nabita na włócznię.
Poczuł jak nogi się pod nim uginają, jak brakuje mu tchu.
Asim.
- Zahrah...- wrócił do jej oczu- Zahrah, spójrz na mnie, jestem tu...
Żołnierze przemierzali dziedziniec wchodząc coraz głębiej i dalej. Zdobywali pałac piekieł komnata po komnacie.
A on patrzył w jej oczy, które nie patrzyły w jego.
Bo w dziwnych oczach czegoś brakowało. Coś z nich ukradziono.
Wolę życia.
- Nie masz prawa!
Jej ciało drgnęło, gdy przerażający wrzask szaleńca rozległ się na dziedzińcu.
Zauważył to.
Mimowolnie odwrócił głowę i spojrzał w stronę schodów, skąd Hussam Imad i gwardziści prowadzili skrępowanego już mężczyznę.
Mężczyznę, który okradł dziwne oczy z jakiejkolwiek woli walki.
Mocnym ruchem pchnięto go w przód, przez co padł na kolana tuż przed Panem.
Pan jednak nawet na niego nie spojrzał.
Bursztynowe tęczówki uparcie szukały jakichkolwiek oznak życia w dziwnych niebiesko zielonych oczach. Bez skutku. Klatka piersiowa się unosiła, płuca przyjmowały powolny oddech.
Ale jej oczy były martwe.
- Nie zabijesz mnie- splunął na biały marmur, a jego ślina pomieszana była z krwią- nie przelejesz krwi z twojej krwi!
Hussam spojrzał na jego klatkę piersiową, skąd spod koszuli wystawał mały złoty przedmiot na lśniącym łańcuszku.
Klucz.
Pochylił się i zerwał go z jego szyi, a następnie natychmiast wyswobodził jej nadgarstki.
Ciało kobiety bezwładnie zsunęło się w ramiona mulata, otępiałe z bólu i cierpienia, gorąca, tortur i rozpaczy.
Zabił go.
Zabił jej przyjaciela.
Nabił jego głowę na włócznię, jak trofeum.
- Jest nic nie warta- syknął, kiedy gwardia podniosła go do pionu.
Hussam patrzył, jak jego Pan popada w coraz to większą rozpacz.
Nie patrzyła na niego.
Leżała bezwładnie.
Widział jej nogi całe w ranach i siniakach, widział ramiona, na których były ślady od chłosty. Jej skóra była gorąca, sina i fioletowa, miejscami sączyła się krew, gdy pod wpływem bezwładu pękły świeże rany.
Wszystko to sprawiało, że jego władca i przyjaciel coraz bardziej zatracał się w przerażeniu.
- Zrobiłem to- warknął z satysfakcją Evon- zrobiłem to. Zawładnąłem jej duszą. Nie dostaniesz jej. Jest jedynym w tym świecie, co nigdy nie będzie twoje!
- Milcz!- warknął Hussam.
Odpowiedział mu tylko śmiech szaleńca.
- Możesz być Panem tego świata! Możesz mieć wszystkie klejenoty, bogactwa i złoto, możesz spalić mój zamek. Ale jej nie dostaniesz!- krzyknął głośno, a potem spojrzał prosto w bursztynowe tęczówki- nie dostaniesz jej. Odarłem ją ze wszystkiego z czego tylko mogłem. Pozbawiłem ciepła, zniszczyłem jej radość i dobroć, którą w sobie nosiła. Zabrałem jej duszę...
Patrzył jak z każdym jego słowem, Pan cierpi coraz bardziej.
Mówił prawdę.
Zniszczył ją.
Jej serce biło, ale duszy nie widział w jej oczach.
- Ukradłem jej jej własne imię.
Na te słowa wstrzymał oddech i odwrócił głowę w jego stronę.
Bursztynowe oczy napotkały blady błękit, który zdawał się płonąć żywim ogniem.
Widział w tym człowieku tylko szaleństwo.
- To Ty- zaczął z niedowierzaniem i wściekłością- to przez ciebie, nie wyjawiła mi swojego imienia.
'Wyjawię ci je, gdy w pełni ci zaufam'
- I już tego nie zrobi- powiedział dobitnie.
Zapomniał już jak bardzo zależało mu na tym by je poznać.
Teraz dla niego była Zahrah.
I tylko o tym musiał.
- Nigdy nie będziesz jej Panem. Nigdy nie będziesz jej posiadał. Nigdy...
- Nie jestem jej Panem- przerwał mu głośno.
W niebieskich oczach błysnął szok.
- Ona nie ma Pana. Nie ma i nie będzie go miała.
A w dziwnych, pięknych oczach pojawił się nikły blask.
Jakby iskra minimalnie tlącego się żaru chciała mimowolnie zacząć się tlić.
- Jest Panią swojego życia- kontynuował- a ja nigdy nie będę jej Panem.
Nagle poczuł minimalny uścisk na swojej dłoni.
Natychmiast spojrzał na jej twarz.
Dwa kamienie barwy morskiej głębi patrzyły wprost w jego bursztynowe oczy.
- R...
Zamarł.
Każdy z nich.
- Nie...
Evon pokręcił głową patrząc na nią w szoku.
Ale jego głos w tej chwili był dla niej dziwnie nieistotny.
- Nie...- szarpnął się w jej stronę, na co gwardia cofnęła go w tył- zniszczyłem cię,  zniszczyłem twojej ciało...
Hussam kiwnął głową, a a gwardia wyprowadziła szamoczącego się mężczyznę.
Mulat pochylił się i dotknął jej policzka.
- Jestem tu- zapewnił cicho, tak jakby się bał, że zaraz zamknie oczy- jestem, Zahrah...
Czuła jego dotyk na policzku, ale był tak delikatny, jakby bał się, że zrobi jej krzywdę.
Widziała bijące z jego oczu przerażenie pomieszane z ulgą. Próbował nad sobą panować, ale... nie potrafił.
- P- przysze-edłeś.
Cichy szept opuścił jej usta.
Powiedziała to tak, jakby nie wierzyła, że to zrobił.
- Przyszedłem, Zahrah- uniósł jej dłoń do ust i ucałował- obiecałem ci. Nigdy nie oddam cię samotności. Nikomu cię nie oddam- pokręcił głową- jeśli zechcesz odejść, nie pozwolę ci. To jedno słowo złamię. Ale nie będę za to przepraszać. Nigdy nie dam ci odejść, nigdy nie...
- Przyszedłeś...
Jej szept był tak cichy, że można było pomylić go z tchnieniem wiatru.
Uchylił usta, a jej oczy wypełnił dziwny spokój. Powoli, bardzo powoli przymknęła powieki, a jej głowa bezwładni odchyliła się w tył.
Niedowierzanie i szok przejął kontrolę nad jego umysłem, kiedy patrzył na siniaki, które okalały jej szyję jak najlepszy naszyjnik. Jej ciało stało się dziwnie ciężkie. Nagle zdawał się widzieć wszystkie jej rany. I gdyby nie fakt, że widział spokojny ruch jej klatki piersiowej mógłby pomyśleć, że opuściło ją życie.
- Przed pałacem są tuziny jeńców- odezwał się Hussam.
A Pan o bursztynowych oczach spojrzał pusto przed siebie, całemu drżąc ze złości.
- Niepotrzebni mi jeńcy- powiedział obojętnym tonem.
W tej chwili liczyło się tylko to, że jego kwiat cierpi, ale mimo cierpienia, mimo rozłąki i tragedii, którą przeżyła dała mu choć spojrzenie.
- Wyrżnąć ich.

HIS LAW || Zayn MalikOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz