Czuła zimno.
Wszędzie gdzie była, dokąd się udała, z każdym krokiem podążało za nią przeraźliwe uczucie zimnego wiatru.
To co kiedyś tak kochała, teraz stało się jej zgubą.
Podniosła głowę patrząc w okno pod samym sufitem. Słyszała odgłosy miasta, ludzi rozmawiających, wychwalających towary, kosztowności. Wszyscy zajęci, pędzący przed siebie.
Wszyscy razem i każdy z osobna.
Wstała, prostując zdrętwiałe nogi.
Cela, w której ją zamknięto była dość niska, mogła spojrzeć przez okno. Dla niej było ono w górze. Dla ludzi po drugiej stronie, było niewarte zniżenia wzroku.
Widziała miasto.
A raczej jego część, tę zakurzoną i brudną. Tyle było jej dane zobaczyć. Nie znała tego miejsca, nie wiedziała gdzie jest, wiedziała tylko jak tu trafiła.
Przywleczona jak bezpański pies, zamknięta, sama nie wiedziała gdzie dokładnie. Tak ją potraktowali.
Jak rzecz.
Nic nie wartą szmatę.
Po widoku, który miała przyjemność podziwiać wiedziała, że jest w miejscu ciepłym, suchym, czasem wilgotnym. Mężczyźni na ulicy chodzili w koszulkach lub bez nich, mieli ciemną karnację, skórę skąpaną w słońcu. Kobiety w chustach, czasem zasłaniających twarz.
Wszędzie były proch i pył, mącony przez coraz to nowe osoby, mijające się nawzajem.
Odsunęła się od okienka kaszląc cicho, kiedy tęgi mężczyzna szurając ciężkimi butami, zmącił proch ulicy.
Wszyscy zajęci.
Nikt nie patrzy.
Usiadła na zimnych, kamiennych płytach, z których zbudowana była cela, gdzie aktualnie przebywała. Spojrzała na swoje dłonie.
Sucha, brudna, popękana miejscami skóra, zniszczone paznokcie, rozcięcie na palcu. Stopy, pomimo prowizorycznych butów, wyglądały niemal tak samo. Podwinęła rękawy sukni do ramion, tam skóra była czystrza. Nie mogła zobaczyć swojej twarzy, ale wiedziała, że sama by siebie z pewnością nie poznała, patrząc w lustro. Po pierwsze z powodu brudu i pyłu osadzone go na skórze, po drugie...
Nie widziała swego odbicia od lat.
Westchnęła cicho i wygładziła suknię na kolanach. A raczej szary materiał, okrywający jej ciało. Suknią tego już nie da się nazwać. Pięć lat temu, owszem. Teraz? Nie.
Jej prawa dłoń powędrowała do włosów, założyła za ucho jedno pasmo, które uciekło z niechlujniego splecenia. Włosy były zbyt długie, żeby nosiła je luzem opadające na plecy, a ich kolor przyciągałby uwagę w tym świecie.
Tutaj wszyscy są tacy sami.
Mają włosy czarne.
- Tutaj ją trzymam, panie.
Wzdrygnęła się, słysząc szorstki głos starego mężczyzny, który ją tu zamknął. Teraz nie był tak głośny i ostry jak w stosunku do niej, cztery dni temu.
Był uniżony, mogła stwierdzić.
Podsunęła się bliżej pod ścianę i podkuliła nogi pod brodę, zakładając na głowę kaptur peleryny, tak samo starej, zdartej, znoszonej i brudnej jak suknia. Zacisnęła dłonie w pięści na materiale na kolanach, kiedy usłyszała przekręcenie klucza w drzwiach. Serce biło jej bardzo szybko, nie wiedziała, czego owy pan chce. W swoim życiu przekonała się już o wielu zachciankach. Niestety.
Drewniana powłoka powoli ustąpiła, otworzył ją mężczyzna, który ją tu zamknął i wszedł do środka, z pochyloną głową. Za nim weszło dwóch kolejnych, mieli granatowo czarne płaszcze, zarzucone na czarne zbroje, szpiczaste hełmy, przypominające kształtem kopuły wież, które widziała, zanim tu trafiła. U pasa mieli długie, zakrzywione miecze.
Żołnierze
Tuż za nimi, powoli wszedł ostatni, wysoki mężczyzna. Ubrany w bogato zdobioną, haftowaną szatę do kolan, zapiętą na złote guziki, pod samą szyję. Na głowie miał materiałowy turban, nie duży, za to z pawim piórem na środku, przypieczętowanym lśniącym, zielonym kamieniem w złotej oprawie.
Piękna zieleń, taka jak jego szata.
Również nosił u boku miecz, jednak jego rękojeść była znacznie bogatsza niż u broni straży.
Spojrzała na jego twarz.
Inny niż pozostali. Karnację miał jaśniejszą, nie nosił brody, nawet drobnego zarostu.
Oczy miał zielone.
Zielone tak jak kamień, który nosił.
Patrzył na nią przenikliwe przez krótką chwilę, potem jego wzrok z jej oczu przeniósł się na prawy policzek dziewczyny.
Zmarszczył brwi, a jego oczy lekko pociemniały.
- Uderzyłeś ją- odezwał się nagle.
Odwróciła wzrok, a jej dłoń mimowolnie powędrowała do zranionego kilka dni temu miejsca.
To prawda, poczuła ukłucie bólu pod palcami.
- Wiesz, że własności twojego pana nie należy niszczyć- powiedział, patrząc z góry na mężczyznę, który nadal nie podniósł na niego wzroku.
- Nie była posłuszna- odparł.
Prychnęła w myślach.
Ona nikomu nie będzie posłuszna.
Wyłącznie samej sobie.
- Tobie nie musi być posłuszna.
- To kobieta...
- Dosyć- przerwał mu ostro, nie tracąc przy tym oni odrobiny wdzięku- zabrać ją- nakazał, a dwójka strażników skinęła posłusznie głowami i ruszyła w jej kierunku.
- Nie dotykaj mnie- powiedziała natychmiast, kiedy jeden z nich wysunął rękę, by chwycić ja za ramię. Odsunęła się szybko.
Mężczyzna w turbanie spojrzał na nią nieco zdziwiony.
Żołnierze chwycili ją za ręce i podnieśli tak, że musiała stać.
- Poście mnie!- krzyknęła, na co jeden z nich zacisnął mocniej palce na jej przedramieniu- zostaw!
Mężczyzna o zielonych oczach nie reagował.
- Panie...- zaczął ten, który ją więził, ale został uciszony gestem dłoni.
- Puść!- krzyknęła i wyrwała jedną dłoń, uderzając nadal trzymającego ją żołnierza w twarz.
Natychmiast poczuła zwrotny, piekący ból na lewym policzku, tak mocny, że upadła na ziemię, twarzą do dołu.
Zacisnęła pięści.
- Ty...- zaczął i przymierzył się do drugiego uderzenia, ale powstrzymał go głos mężczyzny.
- Zostaw.
Spojrzała na niego lekko zdziwiona i szybko wstała, przylegając plecami do zimnej ściany. Przełknęła ślinę wiedząc, jak zmierza powoli w jej stronę, ale uniosła wyżej podbródek.
Stanął przed nią i wyciągnął dłoń, którą wcześniej trzymał splecioną za plecami.
Patrzyła na jego jasną skórę, na silną męskią dłoń, na której widniał wspaniały pierścień z zielonym kamieniem.
Zawahała się.
Chciał, by ujęła jego dłoń.
Przypomniała sobie swoją brudną, zaniedbaną skórę. Było jej wstyd. Schowała obie dłonie w rękawach i docisnęła do piersi, jakby chwała tam najcenniejszy skarb. Wiedział, że z własnej woli go nie dotknie.
- Czego ode mnie chcesz?- zapytała cicho, ale bez kryty strachu.
- Chcę cię stąd zabrać- powiedział spokojnie i lekko skinął głową.
- Dokąd?
- Wszystkiego się dowiesz, teraz chodź- odparł i chciał chwycić ja za ramię. Odsunęła się gwałtownie.
- Mogę iść sama- powiedziała twardo.
- Nie wątpię. Chodź- chwycił ją, ale bardzo delikatnie i poprowadził w kierunku drzwi. Powoli wyprowadził z budynku, w którym przebywała przez cztery dni.
Zmróżyła oczy, stając w świetle dnia.
Nie czuła już zimna.
Żar lał się z nieba, kiedy powozem jechała w nieznane miejsce.
Z resztą, czy jakiekolwiek miejsce w tym świecie jest jej znane?
Powóz zatrzymał się po około godzinie, a jasna, pomarańczowa kotara rozsunęła się, wypuszczając światło, na co lekko się skrzywiła.
Nie jest przyzwyczajona do tej pory dnia.
Zobaczyła znów tę samą dłoń.
Dłoń z cudnym pierścieniem.
Nie przyjęła jej.
Wysiadła z powodu bez niczyjej pomocy i stanęła na dziedzińcu, jak się okazało ogromnego pałacu, zrobionego złotem.
- Chodź- powiedział i ruszył w nieznanym jej kierunku. Nie miała wejścia, podążyła za nim.
A za nią dwaj żołnierze.
Chyba się nie polubimy...
Przemierzali dziedzińce, korytarze otoczone kolumnami, a ona nie mogła się nadziwić temu bogactwu i przepychowi.
Ale jej twarz pozostała obojętna.
Stanęli przed ogromnymi, zdobionymi drzwiami, a zielonooki odwrócił się w jej stronę.
- Teraz staniesz przed obliczem twojego pana. Masz być posłuszna, pokłonić się i nie podnosić wzroku.
Zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek, wszedł do środka, zostawiając ja samą.
Nie ruszyła się z miejsca.
Dopuki nie poczuła, jak czyjeś ręce chwytają jej ramiona, pochylając do przodu. Wprowadzili ją na środek pokoju.
- Puść mnie- warknęła i zaczęła się szarpać, czym zwróciła uwagę nie tylko znanego już sobie mężczyzny, ale i jego.
Spojrzał w jej kierunku. Zobaczył szamotającą się ze strażą kobietę.
Niecodzienny widok.
- Zostaw!- krzyknęła głośno, na co zmarszczył brwi i spojrzał na swojego przyjaciela lekko zirytowany. Ten tylko pokręcił głową.
Przeniósł wzrok z powrotem na kobietę, która nadal nie dawała za wygraną. Nie spuszczając z niej wzroku skinął lekko głową, a zielonooki uniósł prawą dłoń.
Na ten znak jeden ze strażników kopnął ją w miejsce zagięcia kolana, przez co upadła dłońmi na marmurową posadzkę. Chciała się podnieść, ale wykręcili jej ręce do tyłu.
Ale podniosła głowę, a kaptur opadł, ukazując jej brudną twarz, niestarannie splecione włosy.
I oczy.
Spojrzała w jego tęczówki.
Takie same jak wszystkie w tym świecie.
Jego skóra.
Taka sama, ciemna.
Zarost.
Taki sam.
On patrzył, ale widział tylko oczy.
Dwa piękne kamienie, barwi wcześniej nie spotkaniej.
- Pochyl głowę- powiedział zielonooki.
Nie posłuchała.
Nie będzie się kłaniać, nie przed nim.
Kim on w ogóle jest?
Zacisnęła dłonie w pięści i uniosła wyżej podbródek. Mężczyzna obok mulata ponownie skinął głową, na co żołnierz chwycił ją za włosy i szarpnął w dół.
Syknęła cicho.
- Jesteś przed obliczem sułtana- naszego pana i władcy tego kraju. Jesteś mu winna posłuszeństwo. Od tej chwili twoje życie należy do niego, tak jak i ty- powiedział, głosem nie znoszącym sprzeciwu.
- Ja nie należę do nikogo- powiedziała i znów uniosła wzrok- nie będę się przed nikim płaszczyć- powiedziała patrząc prosto w jego brązowe oczy.
Zobaczyła w nich iskrę gniewu.
Ale twarz pozostała obojętna.
Zielono oki skinął głową, a strażnik pociągnął ją w górę i wymierzył policzek.
Upadła kolejny raz.
- To ci nic nie da- powiedziała patrząc na swojego pana- nie będę twoja.
Nigdy tego nie widział.
Nikt nie odezwał się do niego w ten sposób. Nikomu nie wolno zwracać się do niego wprost.
Tylko jedna osoba ma ten przywilej i stoi obok niego.
Te oczy patrzyły na niego z wyższością.
Tak jak on zwykł patrzeć.
To było tylko jego prawo.
Spojrzał na przyjaciela.
- Zabrać ją. Zamknąć w celi. Bez jedzenia i wody- powiedział właściciel pięknego pierścienia.
- Nie należę do ciebie. Nigdy nie będę...
To były ostatnie słowa, które powiedziała do niego zanim ją wyprowadzili...
CZYTASZ
HIS LAW || Zayn Malik
FanfictionWiele było pięknych kobiet. Miał je wszystkie. Miał, władał, posiadał. Złoto, jedwab, diament, stal. Śpiew słowika. Wiele oczu go widziało. Wszystkie należały do niego. Patrzyły z uwielbieniem. Tak jak im kazano. Patrzyły, z głową pochyloną. Któż...