Rozdział 38

114 15 5
                                    

Loki

Wskoczyliśmy przez dziurę w pełnym rynsztunku, żeby zobaczyć...pustkę? Znajdowaliśmy się w ciemnym korytarzu. Wokół panowała cisza. Kawałek od nas stały żelazne wrota, najwyraźniej zamknięte od środka. Byliśmy sami.
- Mogę zamienić je w kałużę, ale jeśli ktoś za nimi jest to nie zdołam się odsunąć - wyszeptała Desi - Jesteś pewien, że strażnicy śpią?
Skrzywiłem się nieznacznie. Wszyscy polegali na mojej wiedzy i intuicji, podczas gdy ja sam czułem się niczym głupiec. Żadna nowość.
- Nie dam za to głowy, ale te stwory nie są zbyt zdyscyplinowane - odparłem - Musimy być jednak cicho. Dacie sobie z tym radę?
Reszta pokiwała głowami. Dziewczyna podeszła na palcach. Młodsi wstrzymali oddechy. Skarciłem ich szeptem, gdyż ten sposób nie był zbyt dobry, a my naprawdę nie mogliśmy za bardzo ryzykować. Czarnowłosa zamknęła oczy. Patrzyłem z zachwytem jak wrota delikatnie pulsują. Gdy zamarły w bezruchu natychmiast się rozpłynęły. Na całe szczęście pilnujący ich umarli leżeli nieruchomo na kamiennej posadzce. Ruszyliśmy na palcach. Desi prowadziła. Ja, Sygyn i Sif szliśmy tuż za nią. Pochód zamykał Surt, wraz z Dymidium i Samuelem, którzy do tej pory nie puścili swoich rąk. Wzajemna bliskość najwyraźniej pomagała im nie panikować. Gdy dotarliśmy do krat nie było już tak łatwo. Łypały na nas wielookie bestie. Kobieta o wężowych rękach próbowała poczęstować nas swoim jadem. Ostatecznie zrobiło się bardzo głośno, ale przyzwyczajeni do więźniów strażnicy dalej spali niczym dzieci. Mieliśmy dużo szczęścia.
- Loki są tutaj! - Sygin wskazała na celę, w której na kamiennej posadzce leżały dwa wychudzone ciałka. Włosy skleiły im się od brudu. Zakurzone twarze nabrały wyjątkowo niezdrowego odcienia. Kto wie ile tak czekali o chlebie i wodzie, modląc się o ratunek lub szybką śmierć. Serce mi się krajało. Skinąłem na Desi. Dziewczyna rozpuściła kłódkę. Ja rzuciłem zaklęcie. W mgnieniu oka chłopcy nabrali spowrotem siły życiowej i ruszyli biegiem w stronę zmierzającej ku nim matki. To było piękne.
- Nie wierzę. Całe szczęście żyjecie - białowłosa obsypała ich pocałunkami, a nasi towarzysze podeszli by ich wyściskać. Tylko ja i Surt czekaliśmy w wejściu nie wiedząc za bardzo co robić.
- Nie przywitasz się? - spytał gigant wskazując na wesołą gromadkę - Narażałeś życie, nie tylko swoje, żeby ich odzyskać. Co cię powstrzymuje?
Nie odpowiedziałem. Bardzo chciałem cieszyć się tą chwilą, ale czułem, że na to nie zasługuję. Porzuciłem ich jak ostatni tchórz. Skazałem żonę na samotne wychowywanie. Nigdy w życiu niczego nie żałowałem, a miałem na koncie wiele okropnych zbrodni. To uczucie rozsadzało mnie od środka.
W pewnym momencie Narvi uniósł wzrok i spojrzał na mnie ze łzami w oczach. Wali poszedł w jego ślady. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Nasza więź szarpnęła. Chłopcy oddalili się od grupy przyjaciół i stanęli przede mną przestępując z nogi na nogę. Zdawali się na coś czekać.
- Tato? - spytał w końcu starszy z bliźniaków - Czy to ty?
Nastała cisza. Nie wiedziałem co odrzec. Nie mogłem się ruszyć. Te dwie pary oczu patrzyły na mnie z taką nadzieją i tęsknotą, że miałem ochotę krzyczeć. Jak mogłem myśleć, że po prostu wrócę i wszystko będzie dobrze? Powinni mnie nienawidzić. Powinni nie chcieć...Narvi rzucił mi się pod nogi i uścisnął je bardzo mocno. Mimowolnie spojrzałem w dół. To co zobaczyłem odebrało mi oddech i sprawiło, że mój świat zachwiał się w posadach. Jego skóra była niebieska. Był lodowym olbrzymem.
- Chciałam Ci powiedzieć wcześniej - odezwała się Lin - Uznałam jednak, że jeśli przybędziemy za późno to ta wiadomość może na dobre cię załamać. Twój syn jest taki jak ty. Obaj już dawno przestali się tego obawiać.
Wytarłem oczy. Nie pamiętam kiedy ostatnio płakałem, ale wraz ze łzami odeszły ode mnie wszystkie wątpliwości. Objąłem ich bardzo mocno i z taką miłością, że ta cząstka mnie, której od zawsze nienawidziłem w końcu na dobre zniknęła. Nie mogłem nienawidzić tego kim jestem. To by oznaczało nienawidzenie własnego dziecka.
- Wracajmy do domu - powiedziałem, przytulając ich jeszcze mocniej.
Powietrze zamigotało. Uniosłem oczy. Stałem się spowrotem czujny. Po chwili zauważyłem, że przenieśliśmy się do zupełnie innej sali. Sklepienie było wysokie. Podłoże czyste. Nawet zapach zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, przywodząc na myśl czarne jagody. Wcześniej dławiłem się tylko odorem rozkładu.
- Nigdzie nie idziecie - powiedział siedzący na tronie mężczyzna - Pora na moją zemstę.

Nowe życie - Loki [ ZAKOŃCZONE ]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz