Tratwa

1.7K 61 4
                                    

Było ciepłe przedpołudnie. Marcel i Nikodem nosili z szopy dwumetrowe, sosnowe bale. Obydwaj nie mogli doczekać się tratwy, którą robił dla nich Szymon. Mężczyzna miał w ręku mocny, potrójny sznur. Związywał nim poszczególne bale, tworząc w ten sposób stabilny spód łodzi.
- Szymon, zrobiłam ci kawę! - zawołała Daniela wychodząc na taras. Mężczyzna odłożył robotę na bok. Podszedł do ukochanej. Chciało mu się pić.
- Dzięki, Lusia - powiedział biorąc łyk gorącego napoju.
- Mamo! Czy ty to widzisz?! - odezwał się Marcel. Był tak szczęśliwy z powodu budowy tratwy, że oczy lśniły mu z radości.
- Widzę, widzę! Jak dalej będziecie pracować w takim tempie, to po południu będziecie mogli wypłynąć na ocean! - zaśmiała się.
- Będziemy mogli, tato? - odezwał się Nikodem.
- No, jasne! - odparł mężczyzna uśmiechając się do chłopców. Podał Danieli do ręki pusty kubek po kawie. - Chłopaki, jeszcze dwie długie deski będą nam potrzebne. Zostało coś w szopie?
- Są tam takie naprawdę długie deski - odpowiedział Nikodem prowadząc ojca w kierunku komórki.
Mężczyzna wyciągnął miarę z kieszeni spodni. Rozwinął ją, po czym narysował ołówkiem kreskę na desce. Chwycił do ręki wiszącą na ścianie piłkę do cięcia drewna. W miarę szybko i prosto przeciął deskę w wyznaczonym miejscu. Z kolejną deską uczynił to samo.
Kilka minut później położył drewniane elementy w poprzek belek.
- Nikodem, weź do ręki młotek. Tu masz gwoździe - rzekł podając synowi do ręki skrzynkę z narzędziami. - Trzeba przybić tę deskę do bali. Tylko uważaj na palce.
- Okej, tato - odparł Nikodem.
- Marcel! - zawołał mężczyzna zwracając się tym razem do syna Danieli. Podał chłopcu młotek z gumową rączką i metalowe pudełko do połowy wypełnione gwoździami. - Ty przybij drugą deskę. Okej?
- Jasne! - odpowiedział Marcel pośpiesznie.
Obydwaj chłopcy starali się wbić gwoździe najlepiej jak tylko potrafili. Na początku nie bardzo im to wychodziło. Mimo to, Szymon postanowił ich w tym nie wyręczać. Uśmiech nie znikał mu z twarzy, gdy widział, z jakim zapałem chłopcy pracują. Był dumny zarówno z Nikodema, jak i z Marcela.
Tratwa była już prawie skończona. Szymon przykręcił do jednej z bali metalowy uchwyt. Ani Marcel ani Nikodem nie wiedzieli, w jakim celu to zrobił.
- Kiedy będziemy mogli się przepłynąć po jeziorze? - spytał Marcel wpatrując się w Szymona.
- Marcel, jeszcze parę rzeczy muszę zrobić. W szopie jest taka długa, biała lina. Przynieś mi ją.
- Okej! - zawołał chłopiec bezzwłocznie. Po chwili rzucił ciężką linę na tratwę.
Szymon chwycił koniec liny, po czym solidnie przywiązał go do wystającej z ziemi rury. - Tak będzie dobrze - szepnął pod nosem.
Drugi koniec przyczepił do znajdującego się na tratwie uchwytu. Zarówno Marcel jak i Nikodem nie odstępowali od Szymona na krok. Mieli nadzieję, że przed obiadem mężczyzna pozwoli im zrobić rejs po jeziorze.
Zbliżała się dwunasta trzydzieści, gdy Szymon stwierdził, że nic więcej już nie wymyśli. Budowa tratwy dobiegła końca.
- Nikodem, wynieś skrzynkę z narzędziami do szopy - rzekł Szymon. Chłopiec szybko zrobił to, o co prosił ojciec.
- Jest super! - zawołał Marcel z podziwem. Odruchowo włożył rękę do kieszeni kurtki. Chciał wyciągnąć z niej scyzoryk. Podpisać tratwę. Dopiero, gdy spostrzegł, że kieszeń jest pusta, przypomniało mu się, w jakich okolicznościach stracił należący do Szymona metalowy nożyk.
- Chłopaki, obiad! - zawołała Daniela wychylając się przez okno.
- Możemy tak szybko się przepłynąć przed obiadem? - odezwał się Marcel. Nim Szymon zdążył odpowiedzieć, chłopiec już wiedział, co usłyszy.
- Nie ma mowy. Później się przepłyniecie - rzekł Jasiński prowadząc chłopców do domu.

Zaraz po obiedzie dzieciaki wybiegły z domu. Marcel usiadł na tarasowych schodach. Prędko zawiązał sznurówki od butów. Obaj z Nikodemem zaczęli spychać tratwę na brzeg jeziora.
- Chłopaki! Moment! - zawołał Szymon wybiegając za nimi z domu. - Czy pozwoliłem?
- No nie... - odparł Marcel.
- Posłuchajcie mnie uważnie. Musicie poznać kilka prostych zasad. Tratwa jest wasza. Możecie pływać nią po jeziorze, ale za każdym razem najpierw proszę spytać mnie o zgodę. Jasne?
- Tak - odpowiedzieli obydwaj naraz.
- Tu jest lina. Pod żadnym pozorem nie wolno wam odczepiać tej liny. Zrozumiano?
- Tak - odparli kiwając głowami.
Szymon podszedł do auta. Wyciągnął z bagażnika pomarańczowe koło ratunkowe. Wsunął je w znajdujące się na środku tratwy zgłębienie.
- Gdyby któryś wpadł do wody, drugi nie skacze, żeby go ratować, tylko rzuca mu koło. Okej?
- Okej - odpowiedzieli zgodnie.
- No, to chyba wszystko, co chciałem wam powiedzieć.
Szymon uśmiechnął się. Przez chwilę przyglądał się temu, jak Marcel i Nikodem z całych sił starają się wepchnąć tratwę do jeziora. W końcu udało się. Łódź zakołysała się na powierzchni wody.
Nikodem wskoczył na tratwę. Chwycił w ręce znajdującą się tam dwumetrową gałąź, służącą do odpychania się od brzegu i sterowania łodzią. Marcel spojrzał z uśmiechem na Szymona. Podbiegłszy do niego, mocno przytulił się do jego piersi.
- Dziękuję - powiedział z wdzięcznością.
Szymon zdębiał. Nie spodziewał się po Marcelu czegoś takiego. Uśmiechnąwszy się, pogłaskał chłopca po głowie.
- Leć, bo ci Nikodem odpłynie - dodał po chwili.
Marcel jeszcze raz popatrzył na Szymona. Nie mówiąc nic więcej, odwrócił się w stronę tratwy, po czym pobiegł w jej kierunku.

Ojczym od matematykiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz